
Na świat przyszedł 9 stycznia 1991 roku. Jak na rybniczanina przystało, żużel nie był mu obcy od najmłodszych lat. Efektem tego była dynamicznie rozwijająca się kariera – najpierw na miniżużlu, następnie w dorosłej odmianie czarnego sportu. Egzamin na licencję zawodniczą zdał w 2008 roku. Jego krótką, ale intensywną karierę brutalnie przerwał wypadek z 9 czerwca 2010 roku podczas zawodów młodzieżowych w Częstochowie. W jego wyniku złamał kręgosłup, przez co do dziś porusza się na wózku.
Na południe kraju przyciągnęły mnie nagrania do Czarnego Charakteru. Nie można było nie skorzystać z okazji, by odbyć kolejną rozmowę w ramach naszego projektu. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia wraz z Eweliną postanowiliśmy spotkać się z kolejnymi zawodnikami, którzy kariery żużlowe mają za sobą. Jednym z takich miejsc był Rybnik, gdzie zostaliśmy bardzo miło ugoszczeni przez Kamila i Magdę – jego żonę. Wspólnie rozmawialiśmy między innymi o tym, jak żużel przewijał się przez życie Kamila – byłego zawodnika Rybek Rybnik i Włókniarza Częstochowa.
Okrążenie II: Kariera sportowa
Mateusz: Byłeś tym pokoleniem, które szykując się do egzaminu sprzątało park maszyn po starszych kolegach?
– Na szczęście nie musiałem tego robić. Ci, którzy zaczynali w szkółce jeździć byli traktowani jak byli – myją sprzęty. Ktoś myśli, że po prostu tym się ich czegoś nauczy. Dziś żużel polega na tym, by mieć sprzęt z wysokiej półki, dobrego mechanika, jeżeli oczywiście potrafi się już jeździć. To jest inna sprawa. Jeśli nie potrafi jeździć to klub widzi – ten jest taki, ten taki, ten będzie zasuwał, a ten przyjdzie na trening dziewczyny podrywać, bo też takie są sytuacje. Później, gdy już klub wyczai, że taki zawodnik się nadaje. Nikt mi nie powie, że Bartek Zmarzlik czy bracia Pawliccy zaczynali od sprzątania parku maszyn, bo przecież nie pozwoliliby sobie na to ani zawodnicy ani rodzice. Bartek Zmarzlik przychodził do klubu i już był ligę wyżej niż zawodnicy, którzy zaczynali w szkółce. Ci co zaczynają muszą swoje frycowe zapłacić.
Mateusz: Najlepszy moment Twojej kariery to ten czas na miniżużlu?
– Wiesz co, myślę, że najlepszy moment był przede mną. W sezonie 2009, który się kończył zaczynałem rozumieć sprzęt. Zaczynałem wiedzieć o co w tym wszystkim biega. Pojechaliśmy na zawody do Austrii, wygrałem je z kompletem punktów. W Polsce też się wygrywało z kompletami. Zaczynałem powoli to czuć. Najlepiej wspominam czasy miniżużla, bo miniżużel to taka zabawa w żużel. To wszystko było bardziej rodzinne. Wszyscy się zbieraliśmy na parkingach, spotykaliśmy się. Nie było presji, jeździło się o medal czy puchar. I to wszystko. Nie było mowy o pieniądzach.
Myślę, że to może rodzić frustrację czy żal. Sytuacja, gdy czujesz, że wszystko co najlepsze staje przed Tobą otworem, a coś niespodziewanego, takiego jak nieszczęśliwy wypadek, brutalnie przerywa i przekreśla marzenia o sukcesie. To tyczy się nie tylko żużla. Kamil nie obraził się na dyscyplinę czy na los – wziął sprawy w swoje ręce i z uśmiechem mówi, że dziś jest szczęśliwy. Mam ogromny szacunek do takich ludzi.
– Teraz wydaje mi się, że żużel rozbija się tylko i wyłącznie o pieniążki. Kto ma większy budżet, ten potrafi lepiej jechać. Sorry, że to mówię, ale tak niestety jest. Kiedyś było 50/50. 50% sprzęt, a 50% umiejętności zawodnika. Dzisiaj te umiejętności sami widzimy. Niektórzy kompletnie nie potrafią jeździć, ale dostaną dobry sprzęt i gdzieś przez cały sezon jeżdżą super. Mam tu na myśli paru zawodników, ale nie będę wymieniał.
Mateusz: Kto był Twoim najlepszym przyjacielem z toru?
– W tamtych czasach z Bartkiem Zmarzlikiem byliśmy największymi rywalami, ale i największymi przyjaciółmi.
Mateusz: Pamiętasz jakieś wspólne historie z tej rywalizacji?
– Powiem szczerze, że zawsze kiedy stawałem pod taśmą z Bartkiem Zmarzlikiem, wiedziałem z kim jadę. Nie było, że to jest jakiś zawodnik, tylko całe zawody się jechało, ale wiedziało się kiedy start z Bartkiem Zmarzlikiem.
Myślę, że startujący dziś z Bartkiem w Ekstralidze czy Grand Prix mają podobnie.
Mateusz: Kto miał największy wpływ na przebieg Twojej kariery?
– Miałem dwóch trenerów – był to Witold Jastrzębski z Częstochowy, który mnie uczył, szlifował pierwsze jazdy na miniżużlu, a potem był Antoni Skupień z Rybnika. Do dziś szkoli juniorów w Rybniku. Oni mieli wpływ największy. Jeśli chodzi o prezesów – śp. Andrzej Skulski. Byłem jego oczkiem w głowie i zawsze starał się, by Cieślarowi było jak najlepiej.
Ewelina: Które zawody najlepiej wspominasz?
– W dorosłym żużlu chyba start w Austrii, dlatego że to były pierwsze zawody, które wygrałem. Byłem wykluczony z biegu nie z własnej winy, po prostu sędzia tak widział i z interpretował przepisy w taki, a nie inny sposób, ale triumfowałem. Dodatkowo hymn Polski na obczyźnie – miłe wspomnienie.
To tylko fragment naszej rozmowy Kamilem Cieślarem. Poza karierą porozmawialiśmy między innymi o jego początkach przygody z żużlem oraz o tym, co mają wspólnego magnesy na lodówce z El Clasico. To wszystko znajdziecie w książce, którą chcemy wydać z końcem pracy nad projektem.
Jeżeli uważasz, że nasz projekt powinien powstawać dalej i jest sens inwestować czas, energię i pieniądze w jego realizację to wystarczy, że wejdziesz na stronę https://patronite.pl/czteryokrazenia i klikniesz „zostań patronem”.